Odkąd tylko pamiętam, zauważam wśród ludzi dwie główne postawy.Hasło pierwszej grupy brzmi: "Nie warto". Bo przecież świat nie jest sprawiedliwy, ludzie nie chcą sobie pomagać, każdy ostatecznie dba tylko o siebie, a nawet jeśli my pomożemy, to nam nikt nie pomoże. Zajmijmy się więc naszymi sprawami, pracujmy na własny dobrobyt i nie oglądajmy się zbytnio na boki, bo po co przygnębiać się czymś, na co nie mamy wpływu. Jest też druga grupa. To ci, którzy całe swoje życie oddają innym. Głośno mówią o problemach obecnego świata, poświęcają wolny czas, aby wyjechać na misje, albo niezwykle czynnie udzielają się w lokalnych akcjach charytatywnych. Naprawdę mocno wierzą w to, że jednostka ma siłę sprawczą i niejednokrotnie udowadniają, że faktycznie tak jest.
Jednak jako że świat jest dużo bardziej skomplikowany, a większość ludzi wcale nie jest aż tak "skrajna", muszą istnieć też podgrupy. Ci, którzy stoją pośrodku i pomagają na tyle, na ile czas im na to pozwala. Ci, którzy pomagają, bo inni też tak robią. Ci, którzy coś by zrobili, ale nie bardzo wiedzą, jak się do tego zabrać itd. Moją ulubioną podgrupą są te osoby, które mogą nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, że pomogły. Wydaje im się, że to, co zrobiły, to drobnostka i że nie warto zaprzątać sobie tym głowy. Dlaczego więc są moimi ulubieńcami? Bo inspirują do działania innych i pokazują, że warto, nawet jeśli wcześniej nie byliśmy co do tego przekonani.
Ostatnio spotkałam jednego z moich ulubieńców. Mogę powiedzieć, że był on urodzinowym, na oko dwudziestoparoletnim prezentem od losu, nie dla mnie, a dla mojego chłopaka. Całe zdarzenie miało miejsce na placu przy Manufakturze, gdzieś między stoiskami z włoskim jedzeniem (kolejny miły zbieg okoliczności, bo przecież degustacje jednej z moich ulubionych kuchni nie zdarzają się codziennie) a wejściem do galerii handlowej. Nieznajomy stał sobie jak gdyby nigdy nic, wydawałoby się, obserwując ludzi. Kiedy przechodziliśmy obok niego, najedzeni i szczęśliwi, postanowił nas zatrzymać. Wytłumaczył, że dziewczyna, z którą miał iść do kina, rozchorowała się, a on nie ma co zrobić z biletami. Powiedział, że jeśli nie mamy planu na najbliższe 2-3 godziny, może je nam sprezentować. Muszę przyznać, że ja, która zawsze uważałam się za osobę ufną, wierzącą w dobro świata, patrzyłam na niego, myśląc, czy na pewno nie jest to jakiś żart. Zaproponowaliśmy mu oddanie choć części kosztów, ale nie zgodził się na to. Wręczył nam bilety, tłumacząc, że jemu i tak się nie przydadzą, pożegnał nas i po podziękowaniach odszedł. Jak sie okazało, moje obawy były zbyteczne, żartem to nie było, a my obejrzeliśmy najnowszą część Avengersów tylko dzięki uprzejmości tego mężczyzny. Film naprawdę nam się podobał, a nasze nastroje były jeszcze lepsze, niż na początku dnia.
D z i e n n i k A r b u z a
14
Czego się nie spodziewasz...