Magazyn Gdański | Page 9

MAGAZYN GDAŃ­SKI Następnego dnia wszyscy się rozjechali, emocje opadły i życie potoczyło się dalej. Utrzymywałam kontakt listowny z Arnoldem, przesyłaliśmy sobie zabawne kartki, nuty i robiliśmy plany, że być może znów spotkamy się na jakimś koncercie. Chyba w styczniu 39 roku dowiedzieliśmy się o przygotowywanym koncercie, na którym Arnold miał wystąpić po raz pierwszy jako dyrygent. Przyjęto również moją kandydaturę i zaproponowany utwór: koncert fortepianowy a – moll Edwarda Griega. Koncert miał się odbyć w sierpniu w Dreźnie. Lecz demony wojny już trzymały w łapach pejcze, by zniewalać i niszczyć narody. Listy Arnolda były coraz smutniejsze, w czerwcu nadszedł ostatni. Zawierał dziwne, tragiczne w swej wymowie słowa: Echo pieśni nie rozbije murów zła; na ruinach naszych marzeń; człowiecze upiory; zwijają światło w mordercze kule. Kilkanaście tygodni później przeczuwane przez nas zło zaczęło dzieło zniszczenia. Po tragicznych wrześniowych dniach znalazłyśmy z mamą schronienie w Warszawie, gdzie mieszkała moja siostra. Schroniła się z dziećmi na wsi pod Sochaczewem, tam też odwiozłam mamę, a sama wróciłam do Warszawy. Znalazłam pracę w kawiarni i wsiąkłam bez reszty w konspirację. Tak jak wszyscy żyłam nadzieją na przetrwanie kolejnego dnia i czekaniem na wiadomości od ojca i braci, które zresztą nigdy nie nadeszły… Grudzień 1942 roku był wyjątkowo mroźny, śnieżny, więc nie miałam możliwości dotarcia pod Sochaczew na wigilię. Ucieszyłam się, gdy koleżanka z pracy zaprosiła mnie na wigilijną wieczerzę, zwłaszcza że miała przesympatyczną rodzinę. Wojenna skromna kolacja, choinka rozjarzona zapalonymi świeczkami, śpiewane cicho kolędy i jedno wspólne życzenie: by wojna się skończyła i nasi bliscy powrócili cali i zdrowi. Wracałam szybko po skrzypiącym śniegu, by zdążyć przed godziną policyjną i w pewnym momencie w wieczornej ciszy popłynęła przytłumiona muzyka. Szłam ulicą, słyszałam ją coraz wyraźniej aż wreszcie stanęłam przed niewielką kamieniczką. W jasno oświetlonym salonie młoda kobieta grała na fortepianie, a mężczyzna stojący obok na skrzypcach. Uchylone okno, jak światło latarni morskiej, przeniknęło mrok zamarłych dawno dźwięków, stopniała cała groza wojennej nocy, a ja stałam zaczarowana muzyką. Umilkły dźwięki nokturna Chopina i raptem – nie do wiary – popłynęła tak dobrze mi znana „Serenada” Schuberta. Stałam w gęstniejącym mroku nie czując zimna, objęta muzyką jak miękkim puchem skrzydeł anioła i tylko czułam spływające po moich policzkach łzy. A gdy umilkły dźwięki muzyki usłyszałam wypowiedziane Pani Lucyna Kurdziel w huculskim stroju bardzo cicho niemieckie słowa: – Cudowna muzyka. Odwróciłam się gwałtownie i zamarłam. Przede mną stał wysoki Niemiec w mundurze Wermachtu. Przez głowę przeleciała mi myśl: godzina policyjna, już po mnie. Nie patrzyłam na jego twarz, tylko guziki jego munduru kłuły mnie w oczy. – Lucy? To ty? Podniosłam oczy. Spod obrzydliwej wermachtowskiej czapki patrzyły na mnie udręczone smutne orzechowo – zielone oczy Arnolda. Staliśmy tak przez długą chwilę oszołomieni niezwykłym spotkaniem. W końcu wykrztusiłam, że muszę już iść, wiesz, godzina policyjna. Szliśmy obok siebie w milczeniu, bo o czym mogliśmy mówić? Przecież wszystko było oczywiste – i nic nie było pewne.