Magazyn Gdański | Page 8

MAGAZYN GDAŃ­SKI Muzyka wigilijnej nocy Historia, którą chcę opowiedzieć, wydarzyła się naprawdę. Jej bohaterka, pani Lucyna, po wojnie mieszkała w Gdańsku i usłyszałam ją właśnie od niej. Mieszkałam na tej samej ulicy, przyjaźniłam się z jej córkami – Basią i Magdą, a nasi rodzice często grywali razem w brydża. Życie towarzyskie w tamtych czasach, czyli latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku kwitło bujnie. Nawet w szarych latach stanu wojennego pulsowało cichcem, na imieninowe imprezki schodzono się tłumnie, sąsiedzi przychodzili z własnymi krzesłami i jeszcze donoszono krzesła dla dodatkowych gości. Oczywiście przegapiano godzinę policyjną, więc nad ranem wesolutkie towarzystwo chyłkiem przemykało się do domów. Pani Lucyna zawsze kojarzyła mi się z bohaterką książki „Ogniem i mieczem”-Heleną Kurcewiczówną – wielką, nieodwzajemnioną miłością tragicznego Bohuna. „Bujna kresowa uroda” jak mówili o niej z podziwem – zwłaszcza panowie. Podobały się ciemne włosy, pięknie zarysowane brwi i czarne ocienione długimi rzęsami oczy oraz żywe usposobienie i ogromne poczucie humoru. Niewiele rzeczy wyprowadzało ją z równowagi, ale gdy już wpadła w złość, to lepiej było zejść jej z drogi i czekać w mysiej dziurze aż ochłonie. Burza prędko mijała i następowało „głaskanie pokrzywdzonych”, ponieważ peszył ją własny brak opanowania i poddawanie się emocjom. Tkwiła wtedy w kuchni przygotowując ulubione potrawy, a gdy „pokrzywdzony” pożerał ostatni okruszek i sapał z przejedzenia, sumienie dawało pani Lucynie spokój. Wtedy najczęściej siadała do pianina. Grała przepięknie, chyba najczęściej jakieś własne improwizacje. Rodzina i kto tam jeszcze się napatoczył, wszyscy cichaczem gromadzili się jak najbliżej, zasłuchani, zachwyceni. Czasami, choć nieczęsto, może drgnęła jakaś nuta budząca wspomnienia, pani Lucyna śpiewała. Znała kilka języków(przedziwne były te przedwojenne szkoły) powtarzały się pieśni znanych kompozytorów, lecz my najchętniej słuchaliśmy tęsknych ukraińskich dumek, których znała niewiarygodną ilość. Miała ciepły srebrzysty głos, którym potrafiła w jakiś magiczny sposób wnikać w tę cząstkę duszy, w której mieszka oczekiwanie na tę jakąś szczególnie ważną dla człowieka chwilę. Dotyk skrzydła anioła, błysk zrozumienia, że warto żyć dla kogoś…czegoś, że istnieje Ktoś, kto nas kocha… Te chwile spędzone w tak niesamowicie intymnej atmosferze ducha gromadziłam w pamięci, jak przysłowiowe perełki. Jednak pamięć zachowała również przedziwną opowieść, którą pani Lucyna obdarzyła 8 nas w pewien wigilijny wieczór spędzany wspólnie w 1991 roku. Po wieczerzy, kolędach, gdy zmęczone i uszczęśliwione dzieci powędrowały spać, zrobiło się jeszcze bardziej nastrojowo, zaczęły się snuć wspomnienia, opowieści o duchach i różnych dziwnych dziwnościach. Wtedy pani Lucyna popatrzyła na nas, na jarzącą się choinkę i zaczęła opowieść. – Zdarzenie, o którym chcę opowiedzieć, zna jedynie mój mąż i paru moich dawnych przyjaciół. Jak wiecie, nie lubię opowiadać o sobie, cofać się do dawnych lat i przeżywać wszystko jeszcze raz. Teraz jednak chcę tę historię przekazać. Może dlatego, by w jakiś sposób przetrwała? Nie wiem. Muszę jednak zacząć niejako od początku. Za górami, za lasami, za siedmioma morzami… – tak właśnie zaczynały się baśnie z mojego dzieciństwa. Większość z nich znaliśmy na pamięć, jednak ciągle zanudzaliśmy dorosłych, by je nam opowiadali. Zanurzeni w toczącą się historię czekaliśmy na:…”i żyli długo i szczęśliwie”. Zło pokonane, dobro obejmuje świat i te powtarzane magiczne słowa baśni rozciągały nad naszym dzieciństwem parasol bezpieczeństwa, mieliśmy poczucie, że tak jest i tak będzie zawsze. Żyłam kiedyś w baśni. Dzisiaj Lwów, moje rodzinne miasto, odpłynęło jak baśń „za siedem gór i rzek” i nie zdołało rozgromić zła. Pokonani mieszkańcy, jak starożytni Trojanie, musieli odejść. Jedynie lwy strzegące tego grodu patrzą za nimi smutno czekając na ich powrót. Nie wiem, czy istnieje na świecie miasto, które byłoby tak kochane – zakończyła z westchnieniem. Zapadło milczenie, dalekie miasto było tuż, tuż i zapatrzona w znajome uliczki pani Lucyna podjęła swą opowieść. – Mieszkaliśmy przy ulicy Jakuba Strzemię i tam upłynęło szczęśliwie moje dzieciństwo i młodość. W sąsiedniej kamienicy mieszkali państwo Ernstowie, z którymi moi rodzice się przyjaźnili, a piątka ich dzieciaków oraz ja i moje rodzeństwo spędzaliśmy właściwie każdą wolną chwilę. Najstarszy z nich, Jan, był w moim wieku. Wybitnie zdolny, ukończył geografię i po latach został wybitnym naukowcem. Jego drugą pasją była muzyka, ukończył konserwatorium, założył słynny chór Eryana