PROZA
Świat zewnętrzny przywitał Stefana
z zaraźliwym entuzjazmem. Promienie
słońca odbijały się od topniejącego śnie-
gu, wpadając prosto w oczy, powietrze,
ciepłe i świeże jak ciasto z maminego
pieca, przyjemnie owiewało twarz. Wio-
sna, można by rzec, gdyby nie fakt, że
był środek stycznia. Stefan po krótkich
deliberacjach zawrócił z drogi na przy-
stanek, zbiegł po schodkach do piwnicy
i wydobył z niej rower. Szkoda by było
marnować taką pogodę. Dzień zapowia-
dał się dobrze.
Przeświadczenie to ciągle towarzyszyło
Stefanowi, kiedy lekko zdyszany zajechał
pod modnie ascetyczną, betonową bryłę
Muzeum Sztuki Współczesnej i Artyzmu.
Siląc się na lekkość pasującą do pogody,
wbiegł po krótkich schodkach wejścia
dla pracowników, machnął ręką do pana
10
Wieśka, portiera, i dziarsko wkroczył
do środka. Przemknął pustymi jeszcze
korytarzami, gdzie na białych ścianach,
w klimatyzowanym chłodzie kwitły pla-
katy minionych wystaw i wszedł do, nie-
co na wyrost nazwanego „biurem”, po-
koiku z jednym oknem i trzema biurkami
z meblowej sieciówki. Stefan został tu
tymczasowo dokwaterowany, gdy zaczy-
nał ponad rok temu (jak ten czas szybko
leci), i tak już został. Zupełnie mu to nie
przeszkadzało, niewielka klitka, oddzie-
lona od innych pracowniczych pomiesz-
czeń, blisko socjalnego, stanowiła oazę
spokoju. Jurek i Magda, zajmujący się
pozyskiwaniem zbiorów, już siedzieli na
swoich miejscach.
– Cześć wam – powiedział, wykonując
niedookreślony gest ręką. Magda popa-
trzyła na niego dziwnie, Jarek wstał.
– Stefek, ty się nic nie przejmuj – zaczął.
– To jakieś szczeniaki, co jeszcze w szkole