Kill The Fez! January 2018 | Page 10

PROZA Świat zewnętrzny przywitał Stefana z zaraźliwym entuzjazmem. Promienie słońca odbijały się od topniejącego śnie- gu, wpadając prosto w oczy, powietrze, ciepłe i świeże jak ciasto z maminego pieca, przyjemnie owiewało twarz. Wio- sna, można by rzec, gdyby nie fakt, że był środek stycznia. Stefan po krótkich deliberacjach zawrócił z drogi na przy- stanek, zbiegł po schodkach do piwnicy i wydobył z niej rower. Szkoda by było marnować taką pogodę. Dzień zapowia- dał się dobrze. Przeświadczenie to ciągle towarzyszyło Stefanowi, kiedy lekko zdyszany zajechał pod modnie ascetyczną, betonową bryłę Muzeum Sztuki Współczesnej i Artyzmu. Siląc się na lekkość pasującą do pogody, wbiegł po krótkich schodkach wejścia dla pracowników, machnął ręką do pana 10 Wieśka, portiera, i dziarsko wkroczył do środka. Przemknął pustymi jeszcze korytarzami, gdzie na białych ścianach, w klimatyzowanym chłodzie kwitły pla- katy minionych wystaw i wszedł do, nie- co na wyrost nazwanego „biurem”, po- koiku z jednym oknem i trzema biurkami z meblowej sieciówki. Stefan został tu tymczasowo dokwaterowany, gdy zaczy- nał ponad rok temu (jak ten czas szybko leci), i tak już został. Zupełnie mu to nie przeszkadzało, niewielka klitka, oddzie- lona od innych pracowniczych pomiesz- czeń, blisko socjalnego, stanowiła oazę spokoju. Jurek i Magda, zajmujący się pozyskiwaniem zbiorów, już siedzieli na swoich miejscach. – Cześć wam – powiedział, wykonując niedookreślony gest ręką. Magda popa- trzyła na niego dziwnie, Jarek wstał. – Stefek, ty się nic nie przejmuj – zaczął. – To jakieś szczeniaki, co jeszcze w szkole