Zwycięstwo Donalda J. Trumpa budzi w otoczeniu międzynarodowym przerażenie. Powodów jest wiele. Po raz pierwszy Amerykanie wybrali na najwyższy urząd w państwie człowieka, który nie ma żadnego doświadczenia nie tylko w sprawach międzynarodowych, ale i w instytucjach państwa. Człowiek spoza systemu – jak głosili jego wyborcy – jest więc całkowitym dyletantem w sprawowaniu funkcji publicznych. Tymczasem obejmie on najważniejszy urząd w państwie wyjątkowym, supermocarstwie o wielkiej odpowiedzialności i zobowiązaniach na arenie światowej. Siłą rzeczy stanie się więc on liderem świata, decydującym o biegu wielu spraw.
Nawet jeśli przyjmiemy, że bardzo powierzchowna, niemal hasłowa wiedza o sytuacji międzynarodowej, zwłaszcza na tle doświadczenia jego przegranej konkurentki, nie powinna być argumentem przesądzającym na niekorzyść Trumpa. Wszak gdy wiceprezydent Harry Truman, były handlarz galanterią męską, obejmował w 1945 r. urząd po zmarłym nagle Franklinie D. Roosevelcie, miał niemal zerową wiedzę o tajnikach prowadzonej przez poprzednika polityki (m.in. nie znał projektu Manhattan). A to on podjął podsuniętą mu przez doradcę „doktrynę powstrzymywania”, która okazała się zwycięska w zimnej wojnie. W przypadku Trumpa problem leży w jego cechach osobowościowych – wyjątkowy bufon, przekonany o własnych racjach i atutach może traktować wszelkie rady i podpowiedzi bez należnej uwagi i zrozumienia. Mogą tego być tragiczne konsekwencje – dla Europy i świata.
Zwłaszcza gdy pamiętamy, jak szerokie prerogatywy w zakresie polityki zagranicznej posiada amerykański prezydent. Można powiedzieć bez większej przesady, że jest to władza ogromna, ograniczona w kilku jedynie punktach uprawnieniami Kongresu. Dotyczą one m.in. prawa zablokowania podpisanych przez prezydenta traktatów i umów międzynarodowych (zgodę na ich ratyfikację udziela Senat większością 2/3 głosów). Senat musi też zaaprobować udział amerykańskich wojsk w interwencji za granicą, gdy działania te trwają dłużej niż 60 dni, ale inicjować akcje zbrojne może już sam prezydent jako wódz naczelny. W tym kontekście liczy się również fakt, że to Kongres określa wysokość budżetu obronnego państwa (podobnie jak całego budżetu federalnego). Chociaż te uprawnienia władzy ustawodawczej mają swój ciężar gatunkowy i mogą wpłynąć na sposób i zakres realizowania polityki zagranicznej oraz polityki bezpieczeństwa państwa amerykańskiego, to jednak skala uprawnień gospodarza Białego Domu pozostaje wielka. I taka władza znajdzie się w rękach właściciela kasyn i hoteli.
Przerażenie potęguje niemal wszystko to, co ubiegający się o Biały Dom miliarder mówił o sprawach zagranicznych . Oprócz tego, że uderzała jego naiwność oglądu sytuacji międzynarodowej, to dodatkowo padały zapowiedzi, które podważały fundament amerykańskiego zaangażowania w świecie. Dla Europy największym problemem zdaje się być - wielokrotnie już podkreślany - fakt zakwestionowania art. 5 traktatu waszyngtońskiego, stanowiącego rdzeń NATO. Zresztą wypowiedzi Trumpa o Sojuszu Atlantyckim, gdzie pod znakiem zapytania stawiana była zasadność jego istnienia lub wręcz pojawiały się postulaty budowania NATO od nowa, powinny zatrważać europejskich sojuszników.
Można się zgodzić z zarzutami Trumpa, że europejscy sojusznicy niezbyt hojnie łożą na własne bezpieczeństwo – jedynie czwórka z nich spełnia wymóg 2 proc. PKB, zresztą o wzrost nakładów na obronę apelowali od dawna przedstawiciele kolejnych amerykańskich administracji. Z drugiej strony stawianie tej sprawy tak jednoznacznie, jak czynił to Trump w kampanii wyborczej – „Kraje, których bronimy, muszą płacić za tę obronę. W przeciwnym razie Stany Zjednoczone nie będą miały wyboru i tę obronę pozostawią w ich gestii”, mocno uderzało w układ transatlantycki. Jego wartość dla obu stron, w tym znaczenie dla rangi Ameryki w świecie, została w ten sposób zakwestionowana z przyczyn – można by powiedzieć - merkantylnych. Jakby nie akceptowano faktu, że globalne interesy i zobowiązania Stanów Zjednoczonych pociągają też większe koszty.
Można się zgodzić z zarzutami Trumpa, że europejscy sojusznicy niezbyt hojnie łożą na własne bezpieczeństwo – jedynie czwórka z nich spełnia wymóg 2 proc. PKB, zresztą o wzrost nakładów na obronę apelowali od dawna przedstawiciele kolejnych amerykańskich administracji. Z drugiej strony stawianie tej sprawy tak jednoznacznie, jak czynił to Trump w kampanii wyborczej – „Kraje, których bronimy, muszą płacić za tę obronę. W przeciwnym razie Stany Zjednoczone nie będą miały wyboru i tę obronę pozostawią w ich gestii”, mocno uderzało w układ transatlantycki. Jego wartość dla obu stron, w tym znaczenie dla rangi Ameryki w świecie, została w ten sposób zakwestionowana z przyczyn – można by powiedzieć - merkantylnych. Jakby nie akceptowano faktu, że globalne interesy i zobowiązania Stanów Zjednoczonych pociągają też większe koszty.
Silne zaniepokojenie wywołują sugestie świadczące o swego rodzaju zauroczeniu Rosją oraz pełne bufonady zapowiedzi Trumpa układania się z Władimirem Putinem. Wprawdzie wszyscy pozimnowojenni prezydenci amerykańscy, od Billa Clintona począwszy, a na Baracku Obamie skończywszy, zaczynali swoje urzędowanie w Białym Domu od prób porozumienia się z Rosją. I tak Clinton chciał budować strategiczne partnerstwo z Rosją za czasów Borysa Jelcyna, lecz wkrótce przekonał się, że nieprzewidywalność sytuacji na terytorium dawnego Związku Radzieckiego czyni taki pomysł wręcz groźnym. Także George W. Bush po pierwszym spotkaniu z Putinem, a zwłaszcza po jego ofercie pomocy, gdy Ameryka została zaatakowana przez Al-Kaidę, był gotowy na bliską współpracę z Moskwą. Wreszcie, było słynne „resetowanie” stosunków, które próbowała realizować administracja Obamy. Wszystkie te wysiłki skończyły się niepowodzeniem. Można by więc założyć, że także Trump, skonfrontowany z rzeczywistością, nie zrealizuje swych planów porozumienia z Putinem
DONALD TRUMP - I co dalej?
4
8