Osiemnaście
Znad zatoki, pełzna lekka mgła. Wieża, brama – wszystko bieli pod
cieńką zasłoną dżdżu letnego. Nie czuł dnia ponad dzieciństwo, jednak
było – rządziło się prawem i wypaliło się na jego prawie jażdy: odcisk
jego dorosłości.
Tylko jedna liczba, myślał. Jedna dwucyfrowa liczba, która, jak on, była
tak rozdarta między naiwnością i odpowiedzialnością, że na jej ogonie,
trzymała tak kurczowo hołubiony znak nastoletnich lat.
Na odległość, beztroski śmiech młodego dziecka skoczył przez mgliste
powietrze, łaskocząc jego ucho. Usłyszał go – wyobraźnie, kreatywność,
konsternację – młodym umyśłem przesiąknietym trzaskami cichego
chichotu. Obrócił się szukać piłki, latawca, rowera trzykołowego –
jakiś śladu, że dziecko wciąż tam było, ale zanim mógł go znaleść, był
ogarnięty dzwonieniem dzwonków i nie mógł sobie przypomnieć kogo
lub czego szukał.
Zdezorientowany, rozglądał się za jakimś migotaniem – za znakiem – ale
na przeciw niego wyszła tylko cisza, mgła teraz pochłaniała całe niebo.
12