MAGAZYN GDAŃSKI
stowałam swoje nikomu przecież niepotrzebne
cierpienie. Wreszcie któregoś wiosennego dnia
powlokłam się do Sopotu. Skończono właśnie
remont mola; nowe deski z sękami jaśniały
świeżością i cieszyły oko.
Na końcu mola majaczyła samotna sylwet-
ka, lecz mój wzrok bardziej przyciągały stojące
na redzie statki, liczniejsze niż zazwyczaj.
Gapiłam się na statki i na wrzeszczące mewy
nad kutrem wracającym z połowu.
– Ja to mam szczęście, znów panią spoty-
kam – usłyszałam za sobą głos, który wydał
mi się znajomy.
Odwróciłam się. Ależ tak! Wigilia, po-
marańcze i Złota Brama. Na to wspólne
wspomnienie
roześmieliśmy się oboje. W jakiś niejasny
sposób w tej właśnie chwili ciężki kamień
z mego serca spadł do morza – cud, że nie
uszkodził mola. Poczułam się wolna.
– To miło, że można je dzielić z ukochaną
osobą. Doczekał się pan wtedy swej dziew-
czyny?
– Tomek jestem. Nie, to znaczy Ola nie
jest moją dziewczyną, lecz kuzynką. Pomyli-
ła, zawsze coś poplącze, bramy. Czekała pod
Zieloną Bramą. To najwspanialsza jej pomyłka,
przecież inaczej nie poznałbym…– spojrzał na
mnie wymownie.
– Kasia. Kasia jestem – patrzyłam na niego
w roztargnieniu, krążyły mi bowiem po głowie
złote i zielone bramy, a nad nimi Krzyś i Ola
trzymający się za ręce. – Właśnie wtedy mój
chłopak poznał tam Olę – westchnęłam. – Tak
to jest z tym szczęściem. Dzieli się je, daje,
odbiera…
– Ale ono jednak uparcie wraca – tylko
trzeba je przywołać sercem i dobrą myślą,
Kasiu.
Musisz uwierzyć staremu harcerzowi, czyli
mnie, że tak właśnie jest – zaśmiały mu się
oczy, usta i dołki w policzkach.
Zaczęliśmy się spotykać. Nawet nie spo-
strzegłam, kiedy zwykła sympatia przerodziła
się w prawdziwą miłość. Znów minęło parę
miesięcy, nadeszła wigilia. Tomek czekał
na mnie pod Złotą Bramą z jedną malutką
różyczką.
– Przygotowałem całą przemowę, ale nie
pamiętam ani słowa. Proszę cię o rękę. Wyj-
dziesz za mnie? – przejęty rolą narzeczonego
podał mi kwiatek łącznie z rękawiczką. A ja,
równie przejęta jak on, ucałowałam oba jego
dołeczki.
…i żyli długo i szczęśliwie…tak kończy się
bajka. Nasze życie to nie bajka. A jednak jest
wypełnione szczęściem. Co roku znajdujemy
nieco czasu, aby w wigilię iść pod Złotą
Bramę z dziećmi, potem również z wnuka-
mi. Znów spacerujemy Długą, widzimy Olę
z Krzysztofem, wracających spod Zielonej
Bramy. Teraz nasze wnuki rzucają śnież-
kami w Neptuna i biegają wokół ogromnej
choinki, a my…Cóż, jesteśmy razem… i to
jest szczęście.
Halina Wiktor
Niespodziewane spotkanie w Słupsku
Na zdjęciu od lewej: Zbigniew Borkowski i ksiądz Jan Giriatowicz
„Przechodząc wstąp do kościoła, Bóg Cię
kocha !” - Taki napis widnieje na podstopniach
schodów do drzwi kościoła pw. św. Jacka w Słup-
sku. Spojrzałem na to wezwanie po raz pierwszy
16 lat temu i wszedłem po tych schodach do
słupskiej świątyni, nie wiedząc, że pozostanę
ze św. Jackiem na zawsze…
Dziś stoję tu, na tych schodach ponownie. –
Do głowy przychodzi taka myśl, że są to schody
stanowiące symbol życiowej drogi, którą idę
odkrywając i ukazując wielkość postaci mojego
patrona św. Jacka.
Schody te zbliżyły mnie ponownie do wiary.
Dawniej bywałem tu częściej, zanim Słupsk zbudował
obwodnicę. Teraz jestem niby przypadkiem. Zacho-
wał się tylko napis na schodach, natomiast nie ma już
śladów stópek namalowanych białą farbą na płytach
chodnika, które mnie doprowadziły właśnie tu, przed
te szczególne drzwi. - Dostrzegam, że przez minione
lata zastąpiono stare kliszujące płyty, granitowymi.
Chodnik ładny, ale dawnego kierunkowskazu ze
stópek, jako drogi do kościoła, niestety już na nim nie
ma. Nic to, myślę sobie - zachowałem je w artykule
o genezie strony o świętym Jacku: www.jacek.iq.pl
Są również upamiętnione w miesięczniku „Listy”.
Trzeba przyznać, iż był to genialny marketin-
gowy pomysł księdza proboszcza, tworzącego ten
uliczny performens. - Czemu nigdy nie
spotkałem tego człowieka? – zastana-
wiam się, mimo, że - jak sobie przypomi-
nam, podjąłem kila prób, nieskutecznie.
Podobnie jak fakt, że jego kuzyn pracuje
w mojej firmie… Mam w pamięci ks.
Ryszarda Borowicza, byłego wikarego,
który pierwszy opowiedział mi o św. Jac-
ku. Jemu to wysłałem nuty i tekst „Pieśni
o św. Jacku” i słyszałem potem jak grał
ją organista, ucząc wiernych śpiewu. To
był mój dar dziękczynny. Jednak księdza
proboszcza wciąż nie mogłem spotkać.
Tymczasem przed laty, podczas
przestawiania gazu w Słupsku, codzien-
nie uczestniczyłem w porannej Mszy świętej, którą
odprawiał ks. proboszcz. Wydawał mi się wówczas
człowiekiem zaawansowanym wiekowo. Szkoda,
pewnie go nie ma tutaj, pomyślałem będąc teraz
w tamtym miejscu. Opowiadam o tym zdarzeniu
znajomej, która zainteresowała się historią portalu.
Wchodzimy, rozmawiając na plac za kościołem i na-
gle!... dostrzegam dwóch przechodniów, - jeden był
w sutannie. To ksiądz z siwą głową. - To ten - słyszę
gdzieś w tyle głowy. Mimo, że nas minęli, zawracam
i doganiam obu panów. Witam się i pytam dość
obcesowo – Czy ksiądz jest proboszczem od św.
Jacka? Widzę uśmiech na pogodnej twarzy. – Ksiądz
odpowiada - Tak i nie. Byłem tu proboszczem 33
lata, teraz jestem na emeryturze. - Ks. Jan Giria-
towicz – przedstawia się…
Św. Jacku, ty mnie prowadzisz; Ty myślisz za
mnie i działasz – co za spotkanie!...
Opowiadam o mojej historii i o tym, że wiele
razy próbowałem dotrzeć do niego. Na szczęście
samochód stoi przed wejściem mam w nim eg-
zemplarz naszej książki o św. Jacku , nie wiedząc
dlaczego wożę go.
Piszę długą dedykację i wręczam książkę,
robiąc pamiątkowe zdjęcie z gospodarzem miejsca,
gdzie wszystko się zaczęło. - Chodzicie pomodlimy
się - zabiera nas do kościoła. Wewnątrz udziela
Błogosławieństwa. Dla mnie, w tym
miejscu ma ono szczególne znaczenie,
jest m.in. jakby bierzmowaniem do
pracy nad św. Jackiem. Potem zaprasza
nas do siebie. Spotkanie w drodze ma
swoje ograniczenia czasowe, dostaję
książeczkę na pamiątkę z dedykacją
i buteleczkę z wodą święconą. Rozsta-
jemy się. Obiecuję, że powrócę, a on,
że zagra wtedy na ustnych organkach,
które zawsze nosi w kieszeni. Spieszy
się na spotkanie Domowego Kościoła.
Św. Jacku – dziękuję, zaskoczyłeś mnie
jak zawsze.
Zbigniew Borkowski
29