MAGAZYN GDAŃSKI
Wigilijna Złota Brama
– Za górami, za lasami, za siedmioma morzami, bardzo dawno temu…
– Babciu, a jak dawno? – Asia lubi bardziej rzeczowe określenia.
– No, tak dawno, że najstarsi ludzie nie pamiętają. – Och, już wiem!
Jak żył Noe w swojej arce. Wtedy ty byłaś młoda i widziałaś, jak Noe
wydłubał dziurę w dachu arki, bo żyrafa nie mogła się zmieścić.
Sama mi to mówiłaś!
Czego to człowiek nie naopowiada, żeby mały brzdąc mógł zasnąć…
Bajka toczyła się dalej: królewicz szukał
królewny, ona królewicza, było całowanie
żaby, straszny las i ognisto-ogoniasty smok.
Wreszcie moja mała królewna zasnęła z nosem
wtulonym w sfatygowanego misia, a baśniowa
ścieżka wiła się dalej, oplatając moją pamięć
zielono-złotą smugą. Jak to było wtedy, przed
laty?
Wysiadłam z kolejki i machając pustą
torbą na zakupy powędrowałam na umó-
wione spotkanie pod Złotą Bramą. Krzysztof
prosił, by pomóc mu w znalezieniu jakiegoś
drobiazgu dla siostry, bo dla każdego ma już
prezent, tylko z nią kłopot. Trochę się zagapił,
dzisiaj Wigilia, więc czasu niewiele. Potem
muszę pędzić do cioci po pierogi i makowiec,
do tego w domu mama dwoi się i troi, żeby
zdążyć przed pierwszą gwiazdką – i też muszę
jej pomóc.
Z nieba leci gęsty śnieg. Wyciągam rękę do
białych gwiazdek. Nikną, topiąc się na moich
palcach. Cudownie, że spadł właśnie dzisiaj,
że otulił to szare miasto. Będzie biała Wigilia!
Przypomniała mi się wczorajsza wypra-
wa do „Krewetki” po karpia – oczywiście
kolejka była kilometrowa. Ludzie martwili
się, czy wystarczy ryb dla wszystkich, opo-
wiadali kawały, plotkowali lub wymieniali
przepisami na karpia, śledzia i ciasta. Ktoś
wymykał się do kolejek „zaklepanych” w in-
nych sklepach, więc co trochę słychać było:
– Ta pani tutaj stała.
Elegancko ubrana kobieta przede mną już
kupiła karpia, ale od razu podniosła głośny
lament: – Ja go nie zabiję! Uderzyła w prośby
do sprzedawcy, aby ten ją wyręczył. Odpowie-
dział, że jest sprzedawcą – nie zawodowym
zabójcą. Jednak wziął karpia na zaplecze.
Kiedy po chwili oddał go paniusi, ta spojrzała
na niego ze zgrozą w oczach.
– Morderca! – rzuciła przez zaciśnięte usta
i wyszła trzymając siatkę jak najdalej od siebie.
Sprzedawca, solidnie zbudowany spokojny
człek tylko ciężko westchnął.
Na Rajskiej przy delikatesach tłok. Rzucili
pomarańcze i cytryny. A to pech! Jeśli stanę
w kolejce, spóźnię się i Krzysiek będzie się
wściekał. Jednak trudno, stanęłam. Za mną
pojawiło się starsze małżeństwo. Zaryzykowa-
łam i poprosiłam o zajęcie kolejki, tłumacząc,
że chłopak czeka…Pokiwali z uśmiechem
głowami, a ja popędziłam pod Złotą Bramę
i zaczęłam się rozglądać, ale mego lubego
28
ani śladu. Zaklęłam w duchu; zawsze taki
akuratny, punktualny i właśnie teraz musi się
spóźniać. Jeszcze pięć minut, oblatuję bramę
dookoła – Krzyś nadal się nie pojawia. Jest za
to jakiś nieznajomy młodzian – też wyraźnie na
kogoś czeka. Nie mogłam utracić pomarańczy!
Podeszłam do niego i czerwieniąc się ze zde-
nerwowania poprosiłam o pomoc. Jeśli zjawi
się tu wysoki blondyn w studenckiej czapce,
to jestem na Rajskiej w delikatesach.
– Załatwione, będę czekał podwójnie –
powiedział z uśmiechem a na jego policzkach
pojawiły się urocze dołeczki. Popędziłam jak
wariatka z powrotem, kolejka wydłużyła się
jeszcze bardziej, jednak sprzedaż szła dość
sprawnie, więc śpiewająco wracałam pod
złociutką bramę.
– Niestety, oczekiwanego obiektu wes-
tchnień nie było – zapewnił nieznajomy, znów
fundując mi uśmiech i te dwa dołeczki. .
– Dziękuję, że pan czekał. Proszę, kupi-
łam pomarańcze również dla pana. Nie było
przydziału, mogłam wziąć więcej – dodałam.
Speszony chłopak nie chciał ich przyjąć, ale
w końcu wmusiłam w niego połowę siatki.
Wręczył mi pieniądze z tak zadowoloną miną,
jakby trzymał w ręku nie kilka pachnących
słońcem pomarańczy, ale własne szczęście.
– Czasami spotykamy kogoś, na kogo
nie czekaliśmy. I czas liczyć się będzie od tej
właśnie chwili, jak dzisiejsza wigilia – na-
dzieją – uśmiechnął się. – Wesołych Świąt,
czarodziejko.
Zaaferowana całą sytuacją dopiero teraz
przyjrzałam mu się uważniej. Spod gęstych
ciemnych brwi spoglądały jasnoszare oczy;
uśmiech pojawiał się jednocześnie z dołeczka-
mi na policzkach. Chyba nie był tak przystojny
jak Krzysztof, ale ciepły, głęboki głos zabrzmiał
w moich uszach miłą, serdeczną nutą. Staliśmy
pod Złotą Bramą patrząc sobie w oczy.
Wigilijna wieczerza, świeczki na pach-
nącej lasem choince, skromne, ale z serca
dane prezenty, Pasterka z grzmiącą na cały
kościół kolędą „Bóg się rodzi, moc truchleje”.
I skrzypiący pod butami śnieg, gdy wracaliśmy
rozgwieżdżoną nocą do domu. Krzysztof nie
zadzwonił.
Telefon milczał przez całe święta. W końcu
odrzuciłam dumę i zadzwoniłam. Odebrała sio-
stra. Usłyszałam, że Krzysio wróci wieczorem
Oczekiwanie było jednym pasmem dręczących
pytań i rozterek. Zakochaliśmy się w sobie
Halina Wiktor „Zimowa kołysanka”, pastel, 30x40 cm, 2019 r.
jeszcze w ogólniaku, nasza miłość trwa już
cztery lata i na przyszły roku, gdy Krzysiek
skończy studia, zaplanowaliśmy ślub. Nie
mogłam zrozumieć tego milczenia.
Wreszcie pojawił się z pękiem goździków.
Wyciągnął mnie do Morskiej. Wypełniona
szczelnie dymem papierosów i gąszczem
kwiatów w ogromnych donicach, była naszą
ulubioną przystanią. Gdy tylko kelner się odda-
lił, Krzysztof napadł na mnie, że nie przyszłam
na spotkanie. Zgłupiałam. Ja nie przyszłam?!
A kto czekał pod Złotą Bramą? Plastuś?
– Pod jaką Złotą Bramą? Umówiliśmy się
pod Zieloną Bramą! Czekałem jak głupi całą
godzinę.
Siedziałam w milczeniu. Babska intuicja
podpowiedziała mi, że w tej bramie mój
ukochany
wszedł w smugę cienia, w której gaśnie
nasza miłość. Niestety, nie myliłam się. Kręcił
się, unikał mego wzroku, wreszcie wypalił:
– Kasiu, czekając na ciebie, poznałem
dziewczynę, jej chłopak też nie przyszedł na
spotkanie,
wspólna niedola nas zbliżyła, więc…
W tej samej chwili ktoś stanął za mną.
Usłyszałam: – Cześć, myślałam, że się nie
pojawisz.
Krzysztof zerwał się jak oparzony. – Kasiu,
to jest właśnie Ola, o której ci mówiłem.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam efektow-
ną lalunię w zagranicznych ciuchach. No tak…
– Świetnie się składa. Proszę siadać. Chło-
pak jest wolny, do wzięcia – wydusiłam. Świat
się chwiał. Patrzyłam, lecz nie widziałam. Wol-
no, aby się nie potknąć na sztywnych nogach,
wyszłam z kawiarni. Padające płatki topiły się
w moich łzach spływających po policzkach. Nie
wyobrażałam sobie życia bez Krzysztofa. Uciec
stąd jak najdalej, tylko jak uciec od siebie?
Unikałam znajomych, w dodatku męczy-
ły mnie współczujące miny rodzinki, która
mocno przejęta była moim zmartwieniem. Po
zajęciach na uczelni wracałam do domu i pia-