Mimo, że ciało chłopców leżało w szpitalnym łóżku, oni oboje byli gdzie indziej. Otaczała ich pustka, a zobaczyć mogli jedynie siebie wzajemnie.
Wpatrywali się w siebie. Nie potrzeba tu było żadnych słów. Oboje wiedzieli co będzie dalej i choć Lu bardzo nie chciał odchodzić, musiał. Wiedział, że tak będzie lepiej; że Luhan da sobie jakoś radę i nauczy się żyć bez niego. Wiedział też, że dawniej był jedynie zabawką dla brata, a dopiero teraz naprawdę zaczął go doceniać.
- Muszę iść - wyszeptał spokojnie młodszy.
Luhan także był spokojny. Właśnie to było najgorsze. Nie potrafił płakać, histeryzować lub zatrzymać brata przy sobie, chociaż w jego sercu wszystko umierało. Każda cząsteczka jego duszy rozbijała się jak szkło.
- Kocham cię - szepnęli oboje.
Lu zniknął, a do uszu starszego doszedł odgłos szpitalnej aparatury. Poczuł strzał defibrylatora na klatce piersiowej. Przeciągły pisk maszyny. Słowa lekarza:
- Czas zgonu: siedemnasta pięćdziesiąt dwie.
Ostatni raz pomyślał o Lu. Aparatura znowu zaczęła działać, pokazał się na niej rytm bicia jego serca, a on sam otworzył oczy.
Wokół wszyscy byli zdziwieni. Lekarze sprawdzali co się dało, a matka wtuliła się w jego ciało z całych sił.
"Czas zgonu: siedemnasta pięćdziesiąt dwie".