PROZA
Łowczyni i smok
Álfey
Spojrzała na tabliczkę przed wejściem.
– to chyba właściwe miejsce. Jeszcze
raz sprawdziła zawartość torby. To nie
byle jakie zadanie; gdyby czegoś za
pomniała, musiałaby używać własnych
pięści, a to raczej nie skończyłoby się
dobrze. Sama ochronna moc medalio
nu nie wystarczy.
Zlecenie otrzymała parę dni wcześniej
od zmartwionych wieśniaków. Wresz
cie jakieś poważne zadanie... Do tej
pory nie miała okazji wykazać się bo
haterstwem; prawdziwy Łowca powi
nien mieć w CV coś więcej niż tylko
zwalczanie kreciej biurokracji i aresz
towanie nornic-kieszonkowców. Po
mijając ujęcie internetowego oszusta
matrymonialnego, kocia17 (który, ku jej
rozczarowaniu, był tylko człowiekiem),
nie osiągała do tej pory większych
sukcesów. A zlecenia realizowała naj
częściej na terenie lasu na obrzeżach
miasta, co utrudniało wszelkie działa
nia marketingowe i nie pozwalało jej
wybić się na rynku. Tym razem mo
gło być inaczej. Wreszcie miała okazję
wykazać się w mieście, i to w samym
centrum. Musiała tylko skompletować
odpowiedni rynsztunek. Duża łapka na
muchy, miedziana chochla, zaostrzo
ny kijek, proca, pociski do procy, czyli
niejadalne kluski zrobione przez ciot
kę (twardsze od kamieni), zupełnie
niepotrzebny miecz i kusza z bełtami.
Gdy upewniła się, że wzięła wszystko,
co wydało jej się przydatne, ruszyła
w drogę. Od miasta dzieliło ją tylko
parę kilometrów. Wystarczyło wyjść
z lasu i podążać polną drogą aż do
ogromnej tablicy powitalnej, na której
widniał tak często widywany przez nią
napis: „MIASTO. Populacja: Kto by ich
wszystkich zliczył. Nie, nie pisz tak na
tablicy powitalnej, rzuć jakąś przypad-
kową liczbę!”.
Gdy w końcu dotarła do celu, odetchnę
ła głęboko, po czym uchyliła drzwi.
Wnętrze cukierni na pierwszy rzut oka
29