PROZA
Łowczyni walczyła z erupcją nowych
stanów, pojęć wewnątrz siebie. Czuła
niejakie przytłoczenie, lecz wreszcie
w trzecim z jej mózgów powstała wła
ściwa myśl.
– Och, czyli ja jestem... Bi – wyszeptała
z łagodnym uśmiechem.
Las rozbrzmiewał już nie szeptami,
lecz okrzykami radości innych z jej
miotu:
– Jestem Pan!
– Demi!
– Omni!
– Les!
Jeden nieśmiały zawsze osobnik pa
trzył na innych z lekkim zdziwieniem.
Ci dookoła zamilkli, współodczuwając
jego skupienie. Niewiele było widać
spoza gogli i pełnego kombinezonu,
lecz najwyraźniej głęboko nad czymś
deliberował. W końcu, jak się zdaje,
podjął decyzję. Jednym, płynnym ru
chem wyjął zza pazuchy aż dwa żyjąt
ka, tulące się do siebie oraz do niego
samego, i wykrzyknął:
– A ja jestem Aro i Ace!
Wszyscy spojrzeli na niego z podzi
wem. Uśmiechał się szeroko, zatem
oni też zaczęli. Cały miot wyszedł
z lasu, każdy z co najmniej jednym,
szczęśliwym żyjątkiem. Wiedzieli, że
wreszcie poznali coś dla nich integral
nego i są kompletni. Tego dnia nikt nie
czuł już strachu czy złości, niepewno
ści siebie i jutra. Łowczyni też wpadła
w nadzwyczaj dobry nastrój, po raz
pierwszy od dawna bawiła się i do
kazywała w pełnej zgodzie z innymi.
Jedno jednak, głęboko w duchu, nie
dawało jej spokoju…
167 lat później
Nasza dawna Łowczyni, teraz już Przy
wódczyni, leżała wśród koców, tuląc się
do Głównej Inżynierki, swojej wybran
ki. Patrzyły z rozleniwieniem na swój
pierwszy miot, który wreszcie wszedł
w ostateczną fazę dorastania. Właśnie
był ich wielki dzień. Wraz z innymi
Osobami Rodzicielskimi przygotowa
ły wszystko starannie. Już o poranku
wpuścili młode do specjalnie przygo
towanej, jasnej i miękkiej sali, w któ
rej już od dawna rozwijały się Żyjątka
– w spokoju, niezagrożone w żaden
możliwy sposób, wreszcie wolne od
strachu i ciemności. W pewnym sensie
było to dzieło jej życia, przygotowy
wane od ponad 100 lat, w g runcie rze
27