Lenny Kravitz – Raise Vibration (2018)
Nie samym metalem człowiek żyje dlatego sięga też po płyty z nieco
innych muzycznych szuflad, choć znam i takich, którzy po te inne
wcale by nie sięgali. Za to po Kravitza jak najbardziej. Jego najnowszy
krążek to jedenasty studyjny album w jego dorobku pojawiający się w
cztery lata po świetnie przyjętym „Strut”. Na nim Kravitz z jedenej
strony hołduje swojemu przez lata wypracowanemu stylowi, z drugiej
nie stroni od nowocześniejszego brzmienia, wreszcie wraca do funku,
którego trochę brakowało mi na poprzedniku. Znajdzie się więc na niej
wszystko za co kocha się (lub nienawidzi Lenny'ego) od
energetycznych rockowych numerów rodem z początków kairiery,
przez rytmy taneczne, aż po przepełnione łzami ballady, a nawet
szczyptę popowej stylistyki w duchu Michaela Jacksona do którego
obecności Lenny Kravitz na tym albumie przyznaje się nie tylko
lekkim, skocznym brzmieniem całości, ale także wykorzystując
fragmenty jego głosu w niezłym „Low”. To płyta przepełniona
nostalgią, ale także wielką swobodą i radochą, której tak bardzo
potrzebuje dziś świat, a Kravitz znakomicie wyczuwa te nastroje i
serwuje płytę ciepłą i bardzo przyjemną, choć może odrobinę za długą,
o trochę naiwnej łopatologii w niektórych tekstach czy muzycznych
schemtach, które słyszeliśmy u niego już tyle razy, że można by
machnąć ręką gdyby nie fakt, że to Kravitz. Podobnie przecież sytuacja
ma się z płytami Mistrza Marcusa Millera! Różnica jednak polega na
tym, że tegoroczny album Millera porywa od początku do końca, a
przy nowym Kravitzu co jakiś czas zerka się na zegarek i zastanawia
czy nie mógłby być chociaż odrobinę krótszy. Ocena: Pierwsza
Kwadra
82