Gdzieś w 2014 roku, wraz z premierą "Babadooka' i "Coś za mną
chodzi", w kinie grozy nastała moda na postgatunkowość. Debiutujący
wtedy twórcy – Jennifer Kent i David Robert Mitchell – odwoływali się
w swoich filmach do europejskiego kanonu z przełomu lat 60. i 70.
("Wstręt", "Godzina wilka", "Nie oglądaj się teraz"), skoncentrowanych
na ujęciu psychologicznym i alegoryczności. "Babadook" był więc
opowieścią o radzeniu sobie z żałobą, z kolei Coś za mną chodzi
dotykał motywów dojrzewania i seksualności. W obydwu przypadkach
wszystkie ujęcia miały charakter spersonifikowany – u Kent nośnikiem
strachu okazało się tytułowe monstrum z niby-dziecięcej książeczki, a
u Greena przygarbione postaci podążające za bohaterami. Rok później
Robert Eggers – również debiutant – nakręcił "Czarownicę". Reżyser
wziął na warsztat horror okultystyczny i na jego kanwie napisał
moralitet o podległościach wobec rodziny, religii czy patriarchalnej
dominacji. W końcu jednak wypada przywołać "Hereditary" Astera.
Przez większość czasu ekranowego śledzimy tam rodzinną dramę –
rozpisaną bardzo wielowymiarowo, dotykającą tematów żałoby i
obłędu – ale im bliżej finału, tym bardziej produkcja skłania się w
stronę kina grozy. Reżyser wykorzystuje niemal każdą twarz gatunku –
niektóre motywy wyszydza i wyolbrzymia, ale wciąż oddaje im należyty
szacunek – by w konsekwencji zaserwować widzom jedno z najbardziej
szalonych zakończeń w historii kina.
W międzyczasie – wśród wartych uwagi nowofalowych horrorów –
pojawiły się jeszcze: "Under the Shadow" Babaka Anvariego, "Oczy
matki" Nicolasa Pesce, "Mięso Julii "Ducournau czy "To przychodzi po
zmroku" Treya Edwarda Shultsa. Można tak wyliczać w
nieskończoność, ale miło też widzieć podobne „wystrzały” w polskim
kinie. Doskonałym tego przekładem są m.in. "Demon" – nieżyjącego już
– Marcina Wrony, "Córki Dancingu" Agnieszki Smoczyńskiej (będące
kolażem musicalu, satyry na showbiznes i horroru z ludobójczymi
syrenami) czy "Wieża. Jasny Dzień" Jagody Szelc, inspirowana kinem
von Triera i Kubricka.
39