STRONA 46
WILK KULTURALNY|NUMER 2|STYCZEŃ 2019
|KOSZYK PEŁEN RECENZJI|
djentowymi lżejszymi formami, by nagle
KOSZYK PEŁEN
RECENZJI
Po prostu łoją, że aż miło.
niczym obuchem w łeb pięknie uderzyć
soczystym growlem kontrastowanym Im bliżej końca, tym bardziej panowie nie
czystszymi wokalami z nasileniem na scream i spuszczają ze znakomitego tempa i serwują „Goddes
kolejną porcją mocnych riffów od czasu do
czasu zwalniających do łagodniejszej solówki,
tylko po to by za chwilę znów przyspieszyć.
Na czwartej pozycji znalazł się najkrótszy, bo
of Dirt” w którym znów pędzimy na łeb i na szyję.
Jest soczyście, jest melodyjnie, piekielnie szybko, a
przy tym nie brakuje odrobiny wytchnienia, o ile w
ogóle o takowym można w te stylistyce mówić. W
przedostatnim, czyli „Inexorable” panowie dalej
miażdżą konkurencję na swoim polu dorzucając
trwający tylko trzy minuty i osiemnaście kolejnym pokręconym, nisko strojonym i ponownie
sekund „The Sentry” w którym ponownie nie tylko odrobinę pokręconym kawałkiem z pięknymi
brakuje soczystych riffów, szybkiego tempa ukłonami w kierunku zarówno djentu jako takiego,
(na miarę Archspire) i soczystego growlu jak i jazz metalu. Na zakończenie wpada zaś równie
kontrastowanego z odrobiną czystszych i udany „A Light Unseen” w której czeka na słuchacza
mniej wściekłych wokali, a nawet jeszcze więcej melodyki i mały powrót do tego, co
eksperymentów z brzmieniem, bo panowie
pozwalają sobie na lekko jazzujące fragmenty,
które kapitalnie dopełniają całości. Jazzowanie
to także istotny element piątego kawałka
zatytułowanego „Hina”. Pokręcone riffy,
krążek otwierało. Perfekcja.
Gorod należy do mocnych, bardzo solidnych
albumów, które czarują zarówno wykonaniem, jak i
dopracowanym brzmieniem, które wkręca się w
głowę i zostaje w niej na długo. Był to jeden z
rozszalała, niemal chaotyczna perkusja i takież najchętniej przeze mnie słuchanych albumów
tempo wgryza się w głowę i pozostaje w niej drugiej połowy zeszłego roku (premiera odbyła się 19
na długo, ciągle prosi się o powtórzenie. października) i to do tego stopnia, że wydawało mi
Zdecydowanie jest to bowiem jeden z się, że jest z nami dłużej niż tylko trzy miesiące. Być
najbardziej chwytliwych utworów na płycie, może w tej stylistyce jest więcej ciekawszego i
choć wcale to też nie oznacza, że reszta płyty bardziej odkrywczego grania, zwłaszcza jeśli patrzeć
mu nie dorównuje. Wpadający po nim „And
the Moon Turned Black” jest wszak doskonałe
jeśli chodzi o tempo, rozpędzone poryte riffy i
szybką perkusję, a przy tym nie tracąc nic z
świetnej, gęstej atmosfery. Perełką jest też
po klasyce gatunku, ale świeżości i swoistej
ekstrawagancji nie można Francuzom odmówić i
zdecydowanie jest to pozycja po którą warto
sięgnąć, bo jej zawartość potrafi się nieźle wkręcić i
jedyny żal mam taki, że przy całym zawartym
szaleństwie, panowie nie pozwalają sobie na więcej
„Chandra and the Maiden” gdzie panowie instrumentalnych wypustów do których
nieznacznie zwalniają i harmonizują grę zdecydowanie mają dryg. Ocena: Pełnia
melodyką i atmosferą, nie zapominając o
technice i nie mydląc dźwięków dookoła
orkiestrowymi wspomagaczami.