WILK KULTURALNY | LIPIEC 2020|BONDER| 59
to stylowa, ciekawa interpretacja tanga, a przy tym jeden z najsympatyczniejszych
utworów soundtracku napisanego przez Legranda. Niespełna półminutowy „Bond
Returns Home” będący dokładnie tym samym utworem co „Prolouge – Enter 007”.
Następny utwór to „The Death of Nicole/Chase Her” z fajnym skocznym motywem w jego
drugiej połowie, choć trzeba przyznać że ten jazzujący klimacik ponownie pasowałby
bardziej do „Różowej Pantery” aniżeli do Bonda. Lekko, przyjemnie, trochę żartobliwie i
dżinglowo jest ponownie w „Felix and James exit”. Fantastyczny jest trochę ejtisowy,
niemal soft rockowy „Jealousy” z gitarowym motywem i kroczącym, lekko tanecznym
tempem i rozpędzonym, obłąkanym finałem. Gdyby tylko był głośniej nagrany! Po nim
wpada „Largo's Waltz” czyli walc. Zgrabny, zwiewny, ale czy Bondowski? W „Bond to the
Rescue” przeskakujemy do z początku szybszych, nieco mroczniejszych brzmień
z odrobiną perkusji i mocniejszych pociągnięć, budowaniem atmosfery i iście
Barry'owskim sznytem, ale bez jego ulubionych wkurzających motywów (tada tada iooo...
patrzę na Was i zatykam uszy). „The Big Escape” jest jeszcze szybszy i żwawszy, nieco
egzotyczny i arabski, ale nie ma co się dziwić to ten moment w którym Bond z Domino
uciekają z więzienia na krótko przed finałem filmu. „Tears of Allah” znów trochę kłania się
muzyce z lat 40tych i Williamsowskim sznytom rodem z kina przygodowego i wypada to
dość tajemniczo. „The Underwater Cave” kontynuuje poprzedni motyw i ponownie
buduje atmosferę pełną tajemnicy. Następnie przeskakujemy do bardzo sympatycznego
„Fight to the Death” opartego na mocniejszych pociągnięciach i trąbce i kończymy na
„Bond in Retirement/End Title” czyli małym powtórzeniu motywu przewodniego z
piosenki tytułowej i następnie piosenki właśnie.
Muzyka Legranda nie jest wbrew pozorom taka zła, bo słucha się jej naprawdę
przyjemnie, choć dużo lepiej wypada ona razem z obrazem, aniżeli poza nim.
Zdecydowanie brakuje w nim motywów bondowskich, których Legrand nie mógł użyć,
choć szkoda że nie pokusił się na stworzenie czegoś własnego. Muzyka jest dość
stonowana i mało wyrazista, zwłaszcza w cichcych momentach czy tcyh budujących
nastrój, a jazzowe big bandowe numery troszkę nie pasują do filmu akcji, ani do Bonda.
Brakuje w niej siły i większej werwy. Podobna sytuacja ma miejsce z filmem, któremu
brakuje nieco werwy, większej ilości bondowskich momentów, ale i tak udało się w nim
zachować wszystko to, co było najlepsze w erze Connery'ego – jego wdzięk i charyzmę,
wreszcie znakomicie uwydatniono ogromny dystans pierwszego 007 do samego siebie i
swojej roli. Connery (choć wówczas był młodszy od Moore'a) wyraźnie
miał ubaw grając starszego agenta, który chce już pójść na emeryturę, ma problemy ze
zdrowiem, czy nie ma już takiej koordynacji rchowej jak dawniej. Fantastycznie wypadł
Brandauer jako Largo, który pod swoją miłą powierzchownością był znacznie
bardziej demoniczny i złowrogi aniżeli Largo z oryginalnego „Thunderball”.