WILK KULTURALNY | LIPIEC 2020|W CZTERY USZY| 37
W przeciwieństwie do „Load”, „Reload” jest też dość jednostajna, a utwory zlewają się dla
mnie w jedną całość, dlatego trudno mi wyróżnić którykolwiek z nich, niemniej to solidna
dawka hard rockowego grania. Tu też już nie jest tak przebojowo, jak 21na
„Load”, co przez
niektórych może zostać jednak odczytane pozytywnie, a według mnie świadczyć może
o tym, że utwory, które się pojawiły na „Reload” mogły być po prostu „odrzutami” z sesji
nagraniowych „Load”.
Podsumowując sądzę, że gdyby zespół zrezygnował z kilku „zapychaczy”, z połączenia
„Load” z „Reload” mogłaby powstać jedna doskonała płyta. Ja nie traktuję ich jako tych,
które bezczeszczą świętość thrashowego brzmienia Metalliki bo nie należę do grupy
ortodoksyjnych fanów tego „starego” grania. Nie pojmuję też jak można odmawiać
zespołowi prawa do rozwoju i oczekiwać, że przez całe swoje życie będzie grać w kółko to
samo, tak jak robi to, nie przymierzając, na przykład AC/DC.
Uważam, że „Load” i „Reload” stanowią swego rodzaju cezurę i po ich wydaniu naprawdę
sporo się zmieniło. Owszem, Metallica stała się nieco bardziej mainstreamowa i na tyle
przystępna, że zaczęła być kojarzona nawet przez nie-fanów, ale dla mnie nie stanowi to
raczej zarzutu. Wiem, że, tak jak w przypadku niektórych innych kapel, większość tych
nie-fanów wiąże Metallikę jedynie z tymi najbardziej sztandarowymi kompozycjami:
„Nothing Else Matters” i ewentualnie właśnie którymś z „Unforgivenów” nie mogąc wręcz
znieść innych, mocniejszych numerów. I tak ma zostać. W końcu Metallica to nie
pomidorowa, żeby lubili ją wszyscy. Czasem każdy jednak ma prawo spróbować czegoś
nowego, rozsmakować się w tym, lub pozostać właśnie przy pomidorowej.