WILK KULTURALNY | LIPIEC 2020|SYLWETKA| 25
Pośród niemal rozhisteryzowanych gitarowych i dętych solówek nie brakuje także
chwil wytchnienia, w której robi się delikatniej, a na pierwszy plan mocniej wysuwają się
perkusjonalia, jednocześnie jednak buduje się atmosferę, która stopniowo znów rozkręca
się do energetycznych form, a Miles kapitalnie przywołuje początkowe partie utworu i do
tego niemal cytuje samego siebie z różnych etapów kariery. Sporo miejsca mają tutaj
także sami gitarzyści, którzy tną riffy z precyzją i wściekłością, znakomicie wypada
także surowy bas, który co prawda czasami ginie pod warstwami, fantastycznie prowadzi
cały zespół, gdy milknie trąbka albo saksofon. Po prostu genialne.
Zupełnie inna jest ponad dwunastominutowa „Maiysha”, która jest zdecydowanie
wolniejsza, bardziej jazz rockowa i przypominać może wręcz twórczość King Crimson czy
Jethro Tull, a wszystko przez użycie fletów. Kompozycja ta znalazła się już na wydanym w
1974 kompilacyjnym albumie nagrań studyjnych „Get Up With It”, ale moim zdaniem
dopiero w wersji koncertowej nabrała ona właściwego charakteru.
Gęsta i żywa atmosfera koncertu zdecydowanie sprawia, że ten utwór po energetycznym
„Prelude” wybrzmiewa równie intensywnie i stopniowo przygotowuje na kolejne dawki
szaleństwa i kapitalne rozbudowania, które następują już właśnie w tym numerze,
stanowiąc jednak przedłużenie klimatu, a nie będące czystym szaleństwem i wulkanem
energii z poprzednika. Wreszcie spinając klamrą z początku i znów stopniowo narastając.
Znakomite.
Równie genialny jest nieco ponad dwudziestosześciominutowy „Interlude”, który
wraca do szybkich, rozhisteryzowanych temp otwierającego album „Prelude”, ale
jednocześnie mocniej sięga po klimat, który staje się bardziej niepokojący,
psychodeliczny. Ten ostatni do tego stopnia, że w Hendrixowskich zagrywkach wyraźnie
też słychać małe cytaty z twórczości gitarzysty, z którym Davisowi nie było dane
współpracować (tylko się wsłuchajcie w partie basu – brzmi znajomo?). Klimat zmienia się
tutaj równie fenomenalnie co w poprzednich numerach, bo szybsze momenty zgrabnie
przechodzą do tych wolniejszych (w których właściwie nie milknie genialna, rozbudowana
gitarowa solówka, z czasem szemrząca szczątkową melodią, którą z powodzeniem
moduluje trąbka Milesa), do całkowitych wyciszeń i kolejnych rozbudowań od tła do
pełnych, kipiących energią sekcji czy delikatnie bujających wejść trąbki Milesa.
Następnie wyciszając niemal wszystkie instrumetny do wietrznego, szumiącego
tła, do pojedynczych uderzeń bębnów czy zagrywek gitary i wreszcie ponownie sięgając
po niesamowicie brzmiące folkowe flety, które znów zmieniają klimat i kapitalnie budują
nastrój. Basowe tło pojawiające się po jakimś czasie obok fletów wypada mrocznie,
intrygująco, a coraz szybsza marszowa perkusja wręcz wyprzedza, a moze raczej wpisuje
się w czasy, kierując kawałek w iście doomowe momenty.