Memoria [PL] Nr 64 (01/2023) | Page 16

PRZEMÓWIENIE ZDZISŁAWY WŁODARCZYK.

OCALAŁEJ Z AUSCHWITZ

Drodzy Goście, Koleżanki i Koledzy, tu z obozu.

Jestem Zdzisława Włodarczyk, ale z domu Bodgaszewska. 78 lat temu wraz z rodzicami

i młodszym bratem trafiliśmy tu, do tej łaźni. Miałam lat 11, brat 7.

Kiedy z przejściowego obozu w Pruszkowie zagonili nas do towarowych wagonów, ktoś krzyknął: dokąd pojedziemy? Padła odpowiedź: na podkrakowską wieś. Byliśmy pierwszym transportem z powstania warszawskiego. Z pierwszych dni.

Jechaliśmy długo. Mój tato przez całą drogę obserwował trasę pociągu przez szpary wagonu ściany wagonowej. Nad wieczorem podjechaliśmy pod jakieś zabudowania

i wtedy usłyszałam głos rozpaczy mojego taty. Chwycił się za głowę i uderzał nią o ścianę wagonu i wołał: Boże gdzie my przyjechaliśmy, gdzie my przyjechaliśmy? Popatrzyłam również przez szparę i zobaczyłam białą tabliczkę z czarnym napisem „Auschwitz”.

Przejechaliśmy bramę. Ze zgrzytem zatrzymał się pociąg na Wjechaliśmy na prawej stronie rampy. Z krzykiem otwierali wagony: raus, bandyci, schnell. To były pierwsze słowa.

Mężczyzn osobno. I kobiety z dziećmi osobno.

Poprowadzono nas wzdłuż drutów. Długo żeśmy szli. Były jakieś zabudowania. Barak. Wprowadzono nas do niego. Ziemia wysypana była piaskiem i chlorkiem. Pusty to był barak. Koczowaliśmy na ziemi. Całą noc.

Rano mama powiedziała, że pod barakiem siedzą mężczyźni i tato tam jest. Cały dzień spędziliśmy razem, bo mężczyznom nie wolno było do baraku wejść. Ludzie szukali rodzin, znajomych, rozmawiali między sobą. Palili papierowe pieniądze. Późnym popołudniem mama kazała mi iść do baraku, została z tatą. To był ostatni raz, gdy tatę widziałam.

Następnego dnia po południu poprowadzono nas również do tego budynku, do tej łaźni. Musieliśmy wszystko zostawić, rozebrać się. Tu było strzyżenie i golenie. Nie poznawaliśmy siebie.

Korytarzem popędzili nas dalej do innego pomieszczenia. Ktoś krzyknął: teraz puszczą gaz. Nie było gazu. Woda na przemian zimna

i gorąca. Nie było mydła ani ręczników.

Znowu nas pogonili dalej. Ale kobiety już osobno, a my dzieci osobno. Kobietom rzucano kolorowe sukienki. Szczupła dostała szeroką, wysoka krótką. Tak jak zdążyły chwycić. Potem wymieniały się. Nam dzieciom dawano nasze rzeczy, które były aż sztywne po dezynfekcji.

Ustawiono nas po numery na szmatkach. Nie tatuowali. Mama dostała numer 85 281, ja dostałam numer następny, a brat otrzymał numer 192 798. I dopiero wtedy dostaliśmy pierwszy kawałek chleba. Mały bochenek chleba, podzielony na cztery dla dorosłych, my dzieci 1/8. T był pierwszy nasz posiłek.

I już osobno, bez matek, poprowadzono wzdłuż drutów do murowanego baraku. Tam były takie klatki murowane, zwane koją. Funkcyjna, później okazało się, że była to blokowa, powiedziała, że musimy się zmieścić w środkowej części i górnej, bo na dole jest cegła i będzie nam zimno. Był jeden koc

i jeden siennik z resztką słomy. A nas tam było 5-6 dzieci.

Najgorsze były noce. Dzieci płakały, wołały mamę. Głodne, że zimno. Ale z czasem cichły. Wiedziały, że nikt nam nie może pomóc, ani matka do nas nie przyjdzie.

Rano, wcześnie rano, były apele. Byliśmy głodni, bez jedzenia, wieczorem apele. Tak długo liczono, aż wszystkie dzieci, które zmarły, które poszły na rewir, by ilość nas żywych, pasowała… Po apelu otrzymywaliśmy posiłek. Tę 1/8 chleba, kostkę margaryny, czasami marmolady, herbata ziołowa albo kawa.

Z matkami nie wolno się było spotykać.

Pod koniec listopada czy początkiem grudnia przeprowadzono nas dalej w głąb obozu nas do baraków drewnianych. Tam były drewniane piętrowe prycze i długi piec, który szedł przez długość bloku. Ale nie wolno było siedzieć czy ogrzać [się] na nim. Czas płynął…

Z daleka słychać było coraz bardziej huki armatnie. Mówiliśmy, że front się zbliża, że będzie koniec wojny.

Niemcy niszczyli dokumentację, widzieliśmy to, jak papiery się unoszą od palenia w górę. Burzono krematoria… Niepokój. Ale my czekaliśmy na wolność…

17 stycznia 1945 roku, ustawiono nas na apel. Taki ogólny, główny. Dano nam podwójną porcję chleba. Mieliśmy wyruszyć. Byliśmy ustawieni blokami. Matki przed nami były, my za matkami staliśmy. I wyruszył ten pochód ludzi. Myśmy szli za matkami. Starszy więzień odrzucił mojego brata, że się nie nadaje się do marszu. Ja chciałam powiadomić mamę…

Zaczęłam krzyczeć, ale mama tego nie słyszała. Doskoczył do mnie esesman, bardzo silnie w twarz uderzył mnie, aż się okręciłam i ukucłam, żeby mnie więcej nie bił. Tak automatycznie pozostawałam w tyle. Było mi już obojętne… Wyskoczyłam z szeregu i pobiegłam do brata, aby nie został sam. Tak zostaliśmy na terenie obozu. Matka o tym nie widziała.

Była nas większa grupka dzieci. Chorych, z rewiru. Zaopiekowała się nami taka Białorusinka, babuszka, Janeczka. Wzięła nas do barku i opiekowała się nami. Byliśmy głodni, zmarznięci. Starsi więźniowie, poszukiwali posiłków, jakiegoś jedzenia, rozbijali magazyny z żywnością.

Brat dostał dwa bochenki chleba. Przyniósł. Był suchy. Spaliśmy na nim. Śnieg żeśmy topili w tych paleniskach i maczaliśmy ten chleb. To był nasz posiłek dzienny. Tak było prawie 10 dni.

Aż któregoś dnia, bliżej ten front był…. Bardzo blisko. Było widać w białych kombinezonach jak biegają żołnierze z karabinami. Babeczka, Białorusinka powiedziała, żebyśmy się nie próbowali wyjść, bo jest blisko front i możemy zginąć.

Wieczorem do naszego baraku trzech wojskowych przyszło. Jeden wysoki oficer w takiej wysokiej czapce i zrozumiałam go. Nie wiem, czy powiedział po polsku, czy po rosyjsku, ale powiedział: Dzieci, co wy tutaj robicie? Był zaskoczony widokiem. Powiedział, żebyśmy byli w pomieszczeniu zamknięci, bo tu jest front i mogą nas zabić. Przynieśli nam kocioł pomidorowej zupy. To był pierwszy gotowany posiłek.

Ja usłyszałam, że jakaś grupa kobiet i starszych dziewcząt, chce wyjść z obozu i iść do domu. Nie wiedziałam gdzie, którędy, ale postanowiłam, że z bratem dołączymy się do nich, żeby jak najszybciej opuścić to miejsce. I wcześnie rano wyszliśmy z tego obozu. Szliśmy pieszo. Masa trupów leżała. Dużo śniegu było. Zimno. Podwiózł nas po drodze gospodarz furmanką. Potem jakiś samochód wojskowy wszystkich nas zebrał i zawiózł do Krakowa do Czerwonego Krzyża. Ale byliśmy wolni.

Dzisiaj stojąc tu, w Miejscu Pamięci Auschwitz-Birkenau, z przerażeniem słucham wiadomości ze strony wschodniej, że tam jest wojna. Wojska rosyjskie, które nas tu wyzwoliły, tam prowadzą wojnę na Ukrainie.

Dlaczego? Dlaczego, taka polityka jest?

Moja mama w marszu przeszła Neustadt, Ravensbruck. Wróciła bardzo chora. Tato zginął w Henbsruck Flossenburg. Byliśmy sami. Dziękuję.

Zdzisława Włodarczyk