Memoria [PL] Nr 60 (9/2022) | Page 4

ROZMOWA

Z BARBARĄ GIRS

Historia tej książki ma osobisty charakter na wielu płaszczyznach. Zawiera ona wspomnienia, a więc przedstawia osobiste doświadczenia trzech Ocalonych

z Holokaustu. Z wymiarem osobistym mamy do czynienia także, gdy rozmawiamy

o projektancie książki, Pani ojcu, Anatolu Girsie. Na pewno ciężko byłoby zrozumieć tę historię nie znając jego życia ani tego, czego doświadczył, zarówno jako wydawca

i typograf, jak również osoba, która przeżyła wojnę.

Mój ojciec urodził się na Krymie w 1904 roku

i uciekł do Polski wraz ze swoją matką dopiero po tym, jak bolszewicy aresztowali jego ojca

i zesłali na Syberię, gdzie później zmarł. Ojciec ukończył edukację w Warszawie, w tym studia w Szkole Sztuk Pięknych. W swojej karierze odniósł liczne sukcesy jako typograf i grafik. Ukoronowaniem jego dorobku było założone wraz z Bolesławem Barczem Atelier Girs-Barcz oraz wydawnictwo Oficyna Warszawska, opracowujące wiele pozycji dla Głównej Księgarni Wojskowej, oficjalnego wydawnictwa armii. Oficynę docenił sam Piłsudski,

a w pierwszej połowie lat 30. za swoją działalność otrzymała ona wiele międzynarodowych nagród z dziedziny typografii. Gdy zaczęła się wojna oraz w miarę rozwoju walk bardzo ważne dla kierujących oficyną było utrzymanie tak wielu artystów pracujących na ich rzecz, jak to tylko możliwe, by praca nie była oparta na zasadzie wolontariatu, ale by wciąż mogła przynosić wymierne korzyści. Podczas powstania warszawskiego Barcz, ceniony portrecista, został zamordowany, a wkrótce po moim ojcu, jego pierwsza żona oraz matka padły ofiarami łapanki i zostały przewiezione do Auschwitz. Wtedy to mój ojciec widział je po raz ostatni.

Z Auschwitz został on przetransportowany do Dautmergen, gdzie po raz pierwszy spotkał się z Borowskim. Mężczyźni porozmawiali, mój ojciec zapoznał się z poezją Borowskiego

i obiecał, że jeśli wyjdą z całej sytuacji cało

nie wiedząc oczywiście, kiedy to nastąpi

opublikuje on jego wiersze. Obaj zostali następnie przewiezieni do Dachau. Pod koniec wojny znaleźli się we Freimann, obozie dla przesiedlonych, gdzie przebywali także Siedlecki i Olszewski. Wydaje mi się, że Borowski znał ich już wcześniej, ale nie jestem pewna. Wszyscy czterej siadywali wieczorami

i opowiadali sobie o tym, co przeżyli i co widzieli.

Czy wiadomo, w jaki sposób spotkanie to przerodziło się w książkę? Z jednej strony wydawać by się mogło, że stało się to bardzo naturalnie z uwagi na zawód oraz doświadczenia życiowe Pani ojca. Gdy tak siedzieli i opowiadali, dla wydawcy naturalne było pojawienie się myśli, że należałoby spisać wszystkie te historie.

Tak się właśnie mówiło jeszcze w czasach mojej młodości, a potem inni ludzie też to powtarzali. Dla mojego ojca oczywiste było

z racji jego wieku i wszystkiego, co przeszedł, że dla historii liczy się świadectwo z pierwszej ręki. Tak, oczywiście, ich trójka mogła opowiadać historie w nieskończoność. Od k Siedleckiego dowiedziałam się, że on zaczął spisywać swoje świadectwo jeszcze przed tym, jak pojawił się pomysł na książkę. Dokładnie dla mojego ojca takie patrzenie z perspektywy możliwości wydania książki było właśnie naturalne. To on zasugerował, że we trzech mogliby napisać książkę. Wiem, że według niego, Borowski nie zapalił się do tego pomysłu. Uważał się za poetę, nie pisał prozy, i trzeba go było do tego wszystkiego przekonać. Ale koniec końców oni wszyscy spisali swoje doświadczenia.

Pani ojciec został deportowany do Auschwitz dość późno. Jego wojenne doświadczenia różniły się od tych, które stały się udziałem pozostałej trójki, ponieważ oni przebywali w obozie już od dużo dłuższego czasu. Poznawał on Auschwitz niejako z ich perspektywy.

Oczywiście, ale spędził w Auschwitz wystarczająco dużo czasu, by poznać jego najciemniejszą stronę. Pamiętam, jak mi opowiadał – byłam bardzo, bardzo młodya poniżej wieku, który uważam za odpowiedni, by opowiadać dziecku o tym, jak widziało się mordowanie ludzi przy pomocy łopaty czy kilofa. Opowiadał o brutalnej, często bezsensownej pracy, jaką było kopanie dołów, zasypywanie, a potem kopanie na nowo, o takich rzeczach opowiadał. Jeśli pracowało się zbyt wolno – z powodu głodu, zmęczenia czy choroby – uderzano cię motyką lub innym narzędziem, upadałeś, doznawałeś obrażeń, a nawet umierałeś. A więc obozowe okrucieństwa nie były mu obce. Ale pozostała trójka opowiadała o wiele więcej historii, a on słuchał, więc ich historie musiały być dla niego interesujące.

Historia przewodnia książki to także historia emigranta w obcym kraju publikującego świadectwa ocalałych. Jak więc wyglądała praca Pani ojca jako wydawcy już po wyzwoleniu?

„Byliśmy w Oświęcimiu” to jego trzecia publikacja. Pierwsza to „Imiona Nurtu” Borowskiego, a druga „Stanislaus Polonus, Ein polnischer Fruhdrucker in Spanien” Aloysa Ruppela wydana w ramach projektu Gutenberg Gesellschaft, który mój ojciec zapoczątkował już przed wojną. 1600 egzemplarzy tamtego wydania zostało rozdanych, z czego jedna połowa trafiła do Biblioteki Narodowej w Warszawie, a druga do Gutenberg Gesellschaft, w celu wsparcia finansowego ich odbudowy. Ponieważ przed wojną ojciec miał wiele znajomości w różnych krajach, wiedział, gdzie iść, do kogo się zwrócić i jak załatwić różne sprawy. I oczywiście chciał kontynuować w swoim życiu podejmowane wysiłki tak, jak do tej pory. W Monachium wydrukował też „Poszukiwanie rodzin”. Były to ulotki zawierające listy nazwisk członków rodzin poszukujących swoich bliskich. Drukował też znaczki wykorzystywane w poczcie międzyobozowej. Kosztowały one parę groszy, ale dzięki nim zebrał dość sporo pieniędzy dla Polskiego Czerwonego Krzyża. Był projektantem, artystą, wydawcą i przedsiębiorcą już przed wojną i sama wojna nic tu nie zmieniła.

W tym konkretnym egzemplarzu podarowanym Miejscu Pamięci Auschwitz wyjątkowa jest sama okładka. Jest to tak naprawdę fragment obozowego pasiaka. Skąd wziął się ten pomysł?

W polskich mediach poświęcono temu wiele uwagi, i czasem brzmiało to – o ile dobrze zrozumiałam – jak gdyby wykorzystanie tej tkaniny było niemal świętokradztwem. Nie rozumiem tych sugestii. Skoro autorzy i mój ojciec mogli nosić ją na sobie miesiącami, o ile nie latami, wydaje się to oczywistym elementem wiążącym, z typograficznego punktu widzenia. Myślę, że dla niego był to naturalny sposób, by zobrazować, czym ludzie stawali się w obozach: pozbawieni nazwisk, tytułów, byli tylko kawałkami materiału. Ubranie oraz fryzura danej osoby wyrażają jej osobowość. Te wybory stanowią formę autoekspresji. Obozy pozbawiały ludzi tego wszystkiego. W oryginale na stronie tytułowej numery są większe, a nazwiska mniejsze, ponieważ byłeś tylko numerem. Z typograficznego punktu widzenia wszystkie te szczegóły niosą znaczenie. A on był przecież typografem.

On stworzył nie tylko książkę obłożoną więźniarskim pasiakiem. Jest jeszcze jeden egzemplarz, który wykonał przy użyciu skóry z esesmańskiego munduru oraz drutu kolczastego ogradzającego obóz.

Gdy mój ojciec działał jako wydawca w Polsce, zawsze wykonywał jeden lub dwa egzemplarze obłożone skórą jako egzemplarze „pokazowe” i rozsyłał je na wystawy. To były modelowe egzemplarze. Tak samo zrobił z książką „Byliśmy w Oświęcimiu”. Czy znalazłby się lepszy materiał do wykorzystania niż skóra z płaszcza czy kurtki znienawidzonego esesmana? A dookoła wszędzie był drut kolczasty. Wykorzystuje się to, co jest dostępne i odnosi się do danego tematu.

Pani ojciec żył w tamtym momencie w rozdarciu. Ostatecznie wyemigrował do USA, ale czy kiedykolwiek rozważał powrót do Polski?

Nie, nie wydaje mi się. Wiem, że próbował odwieść Borowskiego od pomysłu powrotu do Polski, ponieważ czuł, że obecność Rosjan nie wróżyła Polsce szczęśliwej przyszłości. Jego żona i matka umarły, przyjaciela i partnera w interesach zabito, jego biznes zniszczono; czuł, że lepiej będzie udać się do kraju, który go wyzwolił. Ponadto, pewien amerykański oficer dał mu list polecający do profesora Columbia University, a więc gdy dotarł do USA liczył na możliwość zatrudnienia.

Czy w USA kontynuował działalność wydawniczą?

Większość swojej amerykańskiej kariery poświęcił pracy jako grafik w firmie drukarskiej. Nie założył prywatnego wydawnictwa, ale przez lata drukował niewielkie wydania dla klientów prywatnych. Gdy mój ojciec przyjechał do USA nie miał grosza przy duszy, nie znał języka, a obcokrajowców traktowano w tamtych czasach z dużą podejrzliwością. Uprawiał więc swój zawód i zarabiał na malowaniu.

W końcu jednak osiedlił się i odnalazł swoje miejsce.

Tak, ale to nie było to, co w Polsce, ale myślę, że powiedziałby, że ogólnie żyło mu się tu dobrze. Robił może nie dokładnie to, co by chciał, ale mam nadzieję, że to było dobre życie.

Jak zapamiętała go Pani jako córka? Jakim był ojcem?

Był dla mnie wspaniały, ale to nie ten typ ojca, który wyjdzie z dzieckiem na dwór, żeby pograć w piłkę. Ale świetnie opowiadał. Wymyślał historie, które opowiadał mnie i mojej siostrze, gdy byłyśmy małe, wieczorem przed snem. Był bardzo kreatywny. Był zabawny, lubił się śmiać. Zawsze dziwiło mnie, gdy Ocaleni nie chcieli opowiadać o tym, czego doświadczyli, ponieważ on nie miał nic przeciwko temu. Nie widział powodu, żeby utrzymywać w tajemnicy to, co stało się jego udziałem.

Oprócz cudownych bajek, dorastałam słuchając także opowieści z jego wypraw do tatarskich obozowisk na Krymie, dziecięcych wspomnień Rewolucji w Rosji i w końcu historii wojennych. Wyrosłam w zupełnie innym środowisku niż większość moich rówieśników. Jedyną negatywną rzeczą było to, że ojciec cierpiał na przypadłość, którą obecnie nazywamy zespołem stresu pourazowego: nieustannie obawiał się, że coś złego spadnie na jego rodzinę. Choć przedstawiłam tu zaledwie mały fragment historii jego życia, myślę, że można zrozumieć, dlaczego. Strata stanowiła nieodłączny element jego życia.

Książka Pani Ojca wystawiona jest obecnie w Miejscu Pamięci Auschwitz. Jak się Pani z tym czuje?

Myślę, że to wspaniale, że ludzie mogą ją tam zobaczyć. Czuję oczywiście ogromną satysfakcję. Mimo że moja córka posiada swój własny egzemplarz książki, jestem pewna, że odwiedzi w przyszłości Auschwitz i bardzo doceni to, że w muzeum będzie mogła na własne oczy zobaczyć wkład jej dziadka w historię. Także z historycznego punktu książka znalazła się, można tak powiedzieć, w miejscu, z którego pochodzi, że ludzie mają do niej dostęp. I oczywiście jest jeszcze najnowsze wydanie „Byliśmy w Oświęcimiu” wydawnictwa Słowne, i to też jest źródło ogromnej satysfakcji.

Paweł Sawicki

Muzeum Auschwitz otrzymało szczególny egzemplarz pierwszego wydania książki „Byliśmy

w Oświęcimiu” z 1946 r. oprawiony we fragment oryginalnego więźniarskiego pasiaka. Zbiór wspomnień autorstwa ocalałych z Auschwitz Tadeusza Borowskiego, Janusza Nel Siedleckiego oraz Krystyna Olszewskiego ukazał się po raz pierwszy w Monachium nakładem Oficyny Warszawskiej na Obczyźnie, założonej przez Anatola Girsa, który poznał autorów w jednym z obozów. Niewielką część nakładu oprawiono właśnie w materiał z pasiaków.

W rozmowie z Pawłem Sawickim o historii powstania książki oraz o samym Anatolu Girsie opowiada jego córka, Barbara Girs.