Memoria [PL] Nr 47 (08/2021) | Page 32

Auschwitz, w filmie nie udało im się odtworzyć jej w sposób autentyczny i wiarygodny. Nie ustrzegli się spłycających biografię Pietrzykowskiego uproszczeń, drobnych przekłamań i nieprawidłowości faktograficznych, ale także poważnych, a z punktu widzenia nauczania o Auschwitz wręcz kluczowych

i niedopuszczalnych błędów merytorycznych. Wiele obrazów i zjawisk ukazanych w filmie jest de facto odwzorowaniem współczesnych stereotypów i potocznych przekonań, odległych zarówno od perspektywy uczestników ówczesnych zdarzeń jak i od nagromadzonej przez powojenne lata obiektywnej wiedzy. Tym czego zabrakło twórcom filmu Mistrz jest szeroko pojęte rozeznanie w realiach obozowych, które zbudować można wyłącznie na podstawie rzetelnego i pogłębionego zaznajomienia się

z literaturą wspomnieniową i przedmiotową. Tego – jak się wydaje – twórcy nie zrealizowali

w pełni. Co gorsza, niektóre przekłamania wydają się celowe, nastawione wyłącznie na to, by pobudzić emocje. W wywiadach twórcy filmu – Barczewski i Głowacki – popisują się znajomością historii Auschwitz, która jednak nie znajduje odzwierciedlenia w obrazie, który ostatecznie zaproponowano widzowi. Przykładem są opisane wcześniej makabryczne zjawiska ukazane nieadekwatnie do czasu lub konkretnego miejsca. To przykre, bo charakterystyczne dla okresu pobytu Pietrzykowskiego w obozie zdarzenia wcale nie są mniej ważne ani mniej dramatyczne. Analiza transportów polskich więźniów politycznych przywiezionych do Auschwitz w okresie od czerwca 1940 do wiosny 1943 r, ujawnia, że w wielu przypadkach 50-70% spośród nich ginęło już w pierwszych tygodniach uwięzienia, a często, szczególnie w przypadku deportowanych jesienią i zimą, okresu tego nie udawało się przeżyć ani jednemu spośród nowoprzybyłych. Spośród 50 deportowanych do Auschwitz z więzienia Montelupich 26 czerwca 1941 r. przeżyło zaledwie czterech; z 63 przywiezionych 29 lipca 1941 r. z więzienia

w Tarnowie śmierć w Auschwitz poniosło 54,

z czego połowa w ciągu pierwszych dwóch miesięcy. Ze 141 więźniów przywiezionych 30 stycznia 1942 r. z Częstochowy zginęło 122, większość jeszcze przed nadejściem wiosny, a ze 171 przywiezionych 20 lutego 1942 r. wyzwolenia doczekało dziewięciu.

Przykłady tych dramatycznych statystyk obrazujących jaka była śmiertelność wśród polskich więźniów politycznych deportowanych do Auschwitz w pierwszych latach jego istnienia można by mnożyć. Stoją one w oczywistej sprzeczności z obrazem zaprezentowanym

w filmie Barczewskiego, w którym śmierć ponosi zaledwie kilku więźniów-Polaków (większość

w wyniku kary za jakieś wykroczenie). Widz może odnieść mylne wrażenie, że ślepa eksterminacja dotyczyła wyłącznie Żydów, natomiast więzień polityczny, o ile tylko był karny, uległy, rzetelnie pracował i nie popełnił w obozie żadnego przewinienia, miał całkiem spore szanse na przeżycie, co nie jest prawdą.

W swojej recenzji Łukasz Muszyński określił dzieło Barczewskiego mianem kolejnej inspirowanej autentycznymi zdarzeniami opowieści ku pokrzepieniu serc . Konstrukcja filmu, a zwłaszcza jego zakończenie, wydaje się potwierdzać, że takie właśnie były intencje twórców. Ostatecznie główny bohater – uosabiający dobro, moralność, zasady fair play – zwycięża w nierównej walce ze złem uosabianym przez postaci Niemców, przedstawicieli obozowej władzy. Podnosi się z samego dna cierpienia

i pokonuje w ringu esesmana, jednocześnie odbierając komendantowi możliwość rozkoszowania się spodziewaną porażką

i poniżeniem polskiego boksera. Zyskuje poważanie i tytuł mistrza. Poczucie satysfakcji, której pozbawił swoich wrogów, staje się udziałem jego współtowarzyszy. Obecność Pietrzykowskiego w obozie i jego triumf zmienia wszystkich. Nawet Rapportführer, jak się wydaje, dzięki znajomości z Teddy’m coś głęboko przemyślał i zrozumiał. Zwycięstwo ma zatem wymiar nie tylko sportowy, ale także moralny. Teddy przetrwał tę ciężką próbę, aby po zakończeniu wojny wrócić do życia i spełniać swoje marzenie wychowując kolejne pokolenie sportowców.

Jest to kolejny współczesny obraz, który pozwala złudnie uwierzyć, że po wojnie już tylko wyszło słońce, ludzie z radością powitali dawno nie widzianych bliskich i powrócili do swoich zajęć, do przedwojennego życia i pracy dla dobra jasnej przyszłości. Taka narracja nie zostawia miejsca na autentyzm powojennych dramatów. Nie mówi nic o tym, jak po wojnie ludzie latami liczyli straty, lizali rany, zmagali się z traumą, poszukiwali

i żegnali bliskich, jak próbowali otrząsnąć

z żałoby, odnaleźć w nowych politycznych realiach, udźwignąć bagaż trudnych doświadczeń i przetrwać w rzeczywistości, która wielu z nich miała do zaoferowania jedynie nędzę, strach niepewność. Happy end w odniesieniu do wojny, a tym bardziej do doświadczenia obozowego, jest iluzją.

Czy warto zatem obejrzeć film Macieja Barczewskiego? Czy wykazane w niniejszym tekście błędy faktograficzne przekreślają jego wartość? To trudne pytanie, szczególnie dla badacza, w którego profesji faktografia, obiektywizm i rzetelność przekazu stawiana jest na pierwszym planie, co jest zupełnym przeciwieństwem pracy artystycznej. Naukowiec może się zżymać słysząc iż w sztuce kinowej należy na pierwszym miejscu stawiać konstruowanie filmu jako samodzielnego utworu fabularnego, traktując tło historyczne jako sprawę drugorzędną . Może mieć poczucie wewnętrznej niezgody widząc w wytworach kultury lekceważenie autentyzmu i nonszalancję w podejściu do faktów. Ma prawo do osobistej negatywnej oceny takich praktyk, ale ostatecznie nie ma innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z tym, że sztuka ma swoje prawa i nie może oczekiwać od twórcy działa artystycznego powściągnięcia wyobraźni i rezygnacji z własnej interpretacji na rzecz ścisłego trzymania się źródeł. Temu służy wszakże nauka. Wolność artystyczna jest niezbędna w procesie kulturotwórczym i nie wolno sprowadzać jej do roli dokumentującej ani narzucać ram poprawności faktograficznej. Niechybnie musi pojawić się tutaj konflikt między fikcją a rzeczywistością, pomiędzy pamięcią historii a jej artystyczną interpretacją. To nauka ma rozumieć i pamiętać, zaś sztuka ma poruszać. A ponieważ nie można zmienić założeń i celów istnienia sztuki, zasadnym wydaje się raczej działanie dydaktyczne na rzecz zmiany sposobu myślenia odbiorcy o filmie (dziele literackim, malarstwie itd.) historycznym. Taki właśnie cel ma niniejsza recenzja – nie ma zniechęcać do obejrzenia filmu Mistrz, ale przypomnieć i stanowczo zaakcentować, że nie jest on filmem biograficznym sensu stricto, ani tym bardziej nie jest filmem dokumentalnym, co zresztą uczciwie podkreślają w wywiadach jego twórcy. Jest on jedynie inspirowany prawdziwymi zdarzeniami. Tak też powinien być traktowany przez widza – nie jako obraz, na podstawie którego można budować wiedzę o losie Tadeusza Pietrzykowskiego i realiach KL Auschwitz, ale jako inspirację do tego, aby tej wiedzy samodzielnie poszukiwać, już nie na płaszczyźnie sztuki, ale w źródłach historycznych i wytworach nauki, z pełną zgodą na to, że historia jaką się w wyniku tych poszukiwań odkryje okaże się daleko bardziej złożona i odmienna od tej, jaka została przedstawiona na ekranie.

Wracając do pytania – czy warto zobaczyć ten film? Warto, po pierwsze, dla doskonałych zdjęć autorstwa Witolda Płóciennika; po drugie, dla chwalonych już wcześniej scenografii, kostiumów i rekwizytów. Po trzecie, dla dobrej obsady, między innymi Marcina Czarnika w roli kapo Bruna oraz epizodu Mariana Dziędziela jako Rotmistrza, a szczególnie dla popisów aktorskich i metamorfozy fizycznej Piotra Głowackiego. Przede wszystkim jednak warto zobaczyć ten film dla obudzenia w sobie chęci poznania historii Tadeusza Pietrzykowskiego i podjęcia wysiłku dotarcia do rzetelnej wiedzy nie tylko o im samym, ale może również o historii obozu i jego pierwszych więźniach, o prowadzonej za drutami działalności konspiracyjnej lub sportowej.